Dawno nie pisałem tu niczego tak osobiście. No dobrze: w ogóle nic tu dawno nie pisałem. Do dzieła zatem.
W czeluściach YouTube, gdzieś między Chewbaccą nucącym „Cichą Noc” a filmikami z driftów Nysą, znalazłem otóż nagranie szopki noworocznej TVP, podsumowującej rok 2003. Jako koneser staroci wszelakich nie mogłem odmówić sobie jej… przypomnienia. Tak, tak: właśnie tym – ku nieopisanemu zgorszeniu ówczesnych kolegów – zabawiał się w noc sylwestrową, z własnej woli i z przyjemnością, czternastoletni Roman 🙂
Jakie nasunęły mi się wnioski?
Przede wszystkim: kondycja mediów publicznych zaliczyła od tamtego czasu spektakularny skok w czarną dziurę.
Większość programu z 2003 r. to walenie w rządzący wówczas SLD jak w bęben. Inteligentnie, na poziomie (nazwiska twórców zobowiązują!) – ale bezpośrednio i boleśnie. Musiałem sprawdzić daty, bo nie dawałem wiary własnej pamięci: szopkę nagrano i wyemitowano, gdy prezesem TVP był Robert Kwiatkowski, blisko związany z SLD i tej właśnie partii zawdzięczający posadę. W czasach telewizji Jacka Kurskiego takie wspomnienia wydają się baśnią o Złotym Wieku pluralizmu i obiektywności.
Co tam zresztą telewizja! Przypomnienie sobie tego, czym żyła wtedy Polska, ówczesnych afer i ich konsekwencji, prowadzi do stwierdzenia, że standardy życia publicznego przed kilkunastoma laty – słusznie, w wielu przypadkach, krytykowane – w porównaniu z dzisiejszymi robią wrażenie kosmicznie wysokich.
Podejrzenia związane m. in. z aferą Rywina, brewerie ministra Łapińskiego (nawet mimo wyrzucenia go „prawie w biegu” z partii), źle oceniana działalność MEN i wreszcie (w dużym stopniu odziedziczona po poprzednikach) nieudolność wielu struktur państwa spowodowały w ciągu niecałych trzech lat upadek rządu Millera, a nieco później – klęskę wyborczą SLD i przejęcie władzy przez prawicę. Ile rządów upadło z powodu „deformy” minister Zalewskiej i jej następców? Z powodu klęski przygotowań (lub wręcz braku przygotowań) do drugiej fali pandemii COVID-19? Kto przypłacił karierą afery związane z KNF, „dwiema wieżami” Kaczyńskiego czy nie-wyborami Sasina? Kto przestał być ministrem za zatrudnianie płatnych hejterów w resorcie SPRAWIEDLIWOŚCI? Kto siedzi w więzieniu za nielegalne przejęcie Trybunału Konstytucyjnego i zamach na niezawisłość sądów powszechnych? Cha, cha. Bardzo śmieszne.
A postaci uznawane powszechnie za nadzieję polskiej polityki AD 2003? No cóż: po latach to raczej ci, którzy nie wiązali z nimi nadmiernych nadziei, mają powody do dumy.
Błyskotliwy „z jego własnej zwłaszcza perspektywy” Rokita, ograny przez PiS w rozmowach o niedoszłej koalicji, a przez Tuska w rozgrywkach wewnątrz PO, na dobre zniknął z polityki wkrótce po wywołanej przez siebie burdzie w samolocie Lufthansy. Później wypływał co jakiś czas za sprawą wypowiedzi broniących PiSowskiej „silnej ręki”, a ostatnio – jako egzotyczny kandydat na rzecznika praw obywatelskich.
Szeryf Ziobro, wraz z ówczesną (potraktowaną w szopce dość marginalnie) wierchuszką PiS, z każdym dniem u władzy oddala Polskę od standardów zachodnich demokracji w zakresie praworządności, przejrzystości życia publicznego i ochrony praw obywatela, a nawet – co pokazały choćby żądania veta w sprawie budżetu UE – od Zachodu w ogóle. Głoszone w 2003 r. i później hasła „odnowy moralnej” po rządach „skorumpowanych postkomunistów” mogą budzić dziś najwyżej śmiech. Prezydent Kwaśniewski, premier Miller czy minister Cimoszewicz (przy wszystkich zastrzeżeniach) wydają się na tle panów R. i Z. państwowcami i mężami stanu światowego formatu. Przyjemnie – choć gorzka to satysfakcja – przekonać się, że wiele własnych ówczesnych intuicji „pod prąd” było jednak trafnych.
Zostawmy jednak na chwilę kwestie personalne. Warto zwrócić uwagę na to, jak wiele poglądów dominujących w dyskursie publicznym około roku 2003 z biegiem lat się zmieniło. Lub – w każdym razie – zmieniać się zaczyna.
Weźmy, bliskie mi zawodowo i hobbystycznie, sprawy transportu. Twórcy programu (jak wielu w owym czasie) chłostali ministra infrastruktury Marka Pola za pomysł opłat za przejazd drogami krajowymi. Dziś, gdy rośnie świadomość ekologiczna, a o zewnętrznych kosztach transportu mówi się coraz głośniej, winiety nie wydają się już tak złym rozwiązaniem. Mało tego: po latach politycy (wszystkich stron) i komentatorzy dojrzewają chyba do wniosku, że oparcie krajowego systemu transportowego głównie o drogi było ślepą uliczką. O tym, jak silna była to tendencja, może świadczyć, że temat kolei – której stan wołał wówczas o pomstę jeszcze głośniej, niż dróg – nie pojawił się w szopce wcale, zupełnie jakby znak równości „transport = samochód” był dla jej twórców aksjomatem.
Sądom dostało się od satyryków za przewlekłość postępowań. Dziś z nostalgią można wspominać czasy, w których to ona była największym problemem związanym z wymiarem sprawiedliwości. Coraz częściej kwestionowane jest też – przebijające z wymowy szopki – ortodoksyjnie liberalne spojrzenie na gospodarkę (jak najniższe podatki, jak najmniej świadczeń socjalnych, jak najmniej państwowych regulacji, jak najtańsze instytucje). Popularność zyskuje wręcz pogląd, że właśnie wychodząca z takich założeń polityka była ważnym czynnikiem torującym drogę do władzy PiS. (Co zabawne, po latach prawicowy Związek Przedsiębiorców i Pracodawców uznał rząd Millera za najlepszy dla gospodarki po 1989 roku.) Łatwo jednak wytykać innym błędy z perspektywy czasu. Trudniej się zastanowić: w czym dziś mylimy się my?
Pouczające może być też przyjrzenie się temu, kogo w szopce… nie ma w ogóle. A nie ma Kościoła Katolickiego i jego duchownych.
Choć było już po pierwszych szeroko nagłośnionych przypadkach przestępstw seksualnych, choć Radio Maryja głosiło mniej więcej to, co dziś, choć ówczesny (i dzisiejszy) system finansowania choćby lekcji religii z pieniędzy publicznych trudno uznać za uczciwy – autorzy programu nie uznali za konieczne odnieść się do tych problemów. O ile pamiętam, w ogóle rzadko poruszano je wtedy poza tożsamościowymi – jak powiedzielibyśmy dziś – mediami lewicy (sposób, w jaki ujmowano tam tematykę kościelną, to zupełnie inna sprawa). Również dla satyry, przynajmniej tej wyższych lotów, dominujący w Polsce Kościół wydawał się nietykalny.
Niestety, tego rodzaju nieformalny immunitet – jak uczy doświadczenie – szkodzi na dłuższą metę wszystkim, także i samemu jego posiadaczowi. Sprzeczne z Ewangelią patologie, nie piętnowane, rozwijały się tym silniej. Bieg historii, suma działań (również tych zasługujących na pochwałę) i zaniechań hierarchii katolickiej, a także zjawiska niezależne od niej, sprawiły jednak, że – parafrazując tylekroć wspomnianego tu Millera – Kościół Katolicki był na ten szczególny rodzaj uprzywilejowania skazany. Na naszych oczach zaczyna dziś odsiadkę. Będzie długa i bolesna.
Aż prosiłoby się tu o jakąś mocną pointę. Ale… Może lepiej po prostu obejrzyjcie szopkę sami.
Roman Czubiński