Szopka

2021/02/14

Dawno nie pisałem tu niczego tak osobiście. No dobrze: w ogóle nic tu dawno nie pisałem. Do dzieła zatem.

W czeluściach YouTube, gdzieś między Chewbaccą nucącym „Cichą Noc” a filmikami z driftów Nysą, znalazłem otóż nagranie szopki noworocznej TVP, podsumowującej rok 2003. Jako koneser staroci wszelakich nie mogłem odmówić sobie jej… przypomnienia. Tak, tak: właśnie tym – ku nieopisanemu zgorszeniu ówczesnych kolegów – zabawiał się w noc sylwestrową, z własnej woli i z przyjemnością, czternastoletni Roman 🙂

Jakie nasunęły mi się wnioski?

Przede wszystkim: kondycja mediów publicznych zaliczyła od tamtego czasu spektakularny skok w czarną dziurę.

Większość programu z 2003 r. to walenie w rządzący wówczas SLD jak w bęben. Inteligentnie, na poziomie (nazwiska twórców zobowiązują!) – ale bezpośrednio i boleśnie. Musiałem sprawdzić daty, bo nie dawałem wiary własnej pamięci: szopkę nagrano i wyemitowano, gdy prezesem TVP był Robert Kwiatkowski, blisko związany z SLD i tej właśnie partii zawdzięczający posadę. W czasach telewizji Jacka Kurskiego takie wspomnienia wydają się baśnią o Złotym Wieku pluralizmu i obiektywności.

Co tam zresztą telewizja! Przypomnienie sobie tego, czym żyła wtedy Polska, ówczesnych afer i ich konsekwencji, prowadzi do stwierdzenia, że standardy życia publicznego przed kilkunastoma laty – słusznie, w wielu przypadkach, krytykowane – w porównaniu z dzisiejszymi robią wrażenie kosmicznie wysokich.

Podejrzenia związane m. in. z aferą Rywina, brewerie ministra Łapińskiego (nawet mimo wyrzucenia go „prawie w biegu” z partii), źle oceniana działalność MEN i wreszcie (w dużym stopniu odziedziczona po poprzednikach) nieudolność wielu struktur państwa spowodowały w ciągu niecałych trzech lat upadek rządu Millera, a nieco później – klęskę wyborczą SLD i przejęcie władzy przez prawicę. Ile rządów upadło z powodu „deformy” minister Zalewskiej i jej następców? Z powodu klęski przygotowań (lub wręcz braku przygotowań) do drugiej fali pandemii COVID-19? Kto przypłacił karierą afery związane z KNF, „dwiema wieżami” Kaczyńskiego czy nie-wyborami Sasina? Kto przestał być ministrem za zatrudnianie płatnych hejterów w resorcie SPRAWIEDLIWOŚCI? Kto siedzi w więzieniu za nielegalne przejęcie Trybunału Konstytucyjnego i zamach na niezawisłość sądów powszechnych? Cha, cha. Bardzo śmieszne.

A postaci uznawane powszechnie za nadzieję polskiej polityki AD 2003? No cóż: po latach to raczej ci, którzy nie wiązali z nimi nadmiernych nadziei, mają powody do dumy.

Błyskotliwy „z jego własnej zwłaszcza perspektywy” Rokita, ograny przez PiS w rozmowach o niedoszłej koalicji, a przez Tuska w rozgrywkach wewnątrz PO, na dobre zniknął z polityki wkrótce po wywołanej przez siebie burdzie w samolocie Lufthansy. Później wypływał co jakiś czas za sprawą wypowiedzi broniących PiSowskiej „silnej ręki”, a ostatnio – jako egzotyczny kandydat na rzecznika praw obywatelskich.

Szeryf Ziobro, wraz z ówczesną (potraktowaną w szopce dość marginalnie) wierchuszką PiS, z każdym dniem u władzy oddala Polskę od standardów zachodnich demokracji w zakresie praworządności, przejrzystości życia publicznego i ochrony praw obywatela, a nawet – co pokazały choćby żądania veta w sprawie budżetu UE – od Zachodu w ogóle. Głoszone w 2003 r. i później hasła „odnowy moralnej” po rządach „skorumpowanych postkomunistów” mogą budzić dziś najwyżej śmiech. Prezydent Kwaśniewski, premier Miller czy minister Cimoszewicz (przy wszystkich zastrzeżeniach) wydają się na tle panów R. i Z. państwowcami i mężami stanu światowego formatu. Przyjemnie – choć gorzka to satysfakcja – przekonać się, że wiele własnych ówczesnych intuicji „pod prąd” było jednak trafnych.

Zostawmy jednak na chwilę kwestie personalne. Warto zwrócić uwagę na to, jak wiele poglądów dominujących w dyskursie publicznym około roku 2003 z biegiem lat się zmieniło. Lub – w każdym razie – zmieniać się zaczyna.

Weźmy, bliskie mi zawodowo i hobbystycznie, sprawy transportu. Twórcy programu (jak wielu w owym czasie) chłostali ministra infrastruktury Marka Pola za pomysł opłat za przejazd drogami krajowymi. Dziś, gdy rośnie świadomość ekologiczna, a o zewnętrznych kosztach transportu mówi się coraz głośniej, winiety nie wydają się już tak złym rozwiązaniem. Mało tego: po latach politycy (wszystkich stron) i komentatorzy dojrzewają chyba do wniosku, że oparcie krajowego systemu transportowego głównie o drogi było ślepą uliczką. O tym, jak silna była to tendencja, może świadczyć, że temat kolei – której stan wołał wówczas o pomstę jeszcze głośniej, niż dróg – nie pojawił się w szopce wcale, zupełnie jakby znak równości „transport = samochód” był dla jej twórców aksjomatem.

Sądom dostało się od satyryków za przewlekłość postępowań. Dziś z nostalgią można wspominać czasy, w których to ona była największym problemem związanym z wymiarem sprawiedliwości. Coraz częściej kwestionowane jest też – przebijające z wymowy szopki – ortodoksyjnie liberalne spojrzenie na gospodarkę (jak najniższe podatki, jak najmniej świadczeń socjalnych, jak najmniej państwowych regulacji, jak najtańsze instytucje). Popularność zyskuje wręcz pogląd, że właśnie wychodząca z takich założeń polityka była ważnym czynnikiem torującym drogę do władzy PiS. (Co zabawne, po latach prawicowy Związek Przedsiębiorców i Pracodawców uznał rząd Millera za najlepszy dla gospodarki po 1989 roku.) Łatwo jednak wytykać innym błędy z perspektywy czasu. Trudniej się zastanowić: w czym dziś mylimy się my?

Pouczające może być też przyjrzenie się temu, kogo w szopce… nie ma w ogóle. A nie ma Kościoła Katolickiego i jego duchownych.

Choć było już po pierwszych szeroko nagłośnionych przypadkach przestępstw seksualnych, choć Radio Maryja głosiło mniej więcej to, co dziś, choć ówczesny (i dzisiejszy) system finansowania choćby lekcji religii z pieniędzy publicznych trudno uznać za uczciwy – autorzy programu nie uznali za konieczne odnieść się do tych problemów. O ile pamiętam, w ogóle rzadko poruszano je wtedy poza tożsamościowymi – jak powiedzielibyśmy dziś – mediami lewicy (sposób, w jaki ujmowano tam tematykę kościelną, to zupełnie inna sprawa). Również dla satyry, przynajmniej tej wyższych lotów, dominujący w Polsce Kościół wydawał się nietykalny.

Niestety, tego rodzaju nieformalny immunitet – jak uczy doświadczenie – szkodzi na dłuższą metę wszystkim, także i samemu jego posiadaczowi. Sprzeczne z Ewangelią patologie, nie piętnowane, rozwijały się tym silniej. Bieg historii, suma działań (również tych zasługujących na pochwałę) i zaniechań hierarchii katolickiej, a także zjawiska niezależne od niej, sprawiły jednak, że – parafrazując tylekroć wspomnianego tu Millera – Kościół Katolicki był na ten szczególny rodzaj uprzywilejowania skazany. Na naszych oczach zaczyna dziś odsiadkę. Będzie długa i bolesna.

Aż prosiłoby się tu o jakąś mocną pointę. Ale… Może lepiej po prostu obejrzyjcie szopkę sami.

Roman Czubiński


Ku chwale Ojczyzny

2015/11/10

Za służby specjalne ma odpowiadać polityk skazany przez sąd za nadużycie władzy.

Za sądy – taki, który od dawna nie kryje się z chęcią odebrania im niezawisłości.

Za środowisko – autor projektu zalania Doliny Rospudy betonem.

Za obronę narodową – sprawca dekonspiracji współpracowników polskiego wywiadu za granicą, człowiek nieskalany doświadczeniem w zakresie wojskowości, głosiciel absurdalnych i wzajemnie się wykluczających teorii spiskowych, nadto – notoryczny oszczerca.

Całością zaś będzie „kierować” najwyraźniej paprotka, bo inne wytłumaczenie jej wolty w sprawie ostatniego z wymienionych wymagałoby oskarżenia jej o świadome kłamstwo.

Nie mieści mi się w głowie, jak można to popierać. Może ktoś spróbuje wytłumaczyć?

Roman Czubiński


Czy bać się PiS?

2015/10/19

Nie należy lekceważyć tego pytania. Zadają je przecież nieraz ludzie inteligentni. Znużenie ośmioletnimi i dalekimi w końcu od ideału rządami PO daje się mocno we znaki, dlaczego więc nie spróbować czegoś… hm… nowego?

A przecież nowy wizerunek PiS może zachęcać do przełamania oporów przed poparciem tej partii. Jej medialni frontmani od kilku miesięcy nie dzielą już przecież Polaków na prawych i lewych, nie rzucają pomówieniami o morderstwo i zdradę, przestali tropić łże-elity i zakamuflowaną opcję niemiecką. A Beata Szydło – czego by o niej nie mówić – robi wrażenie bez porównania sympatyczniejsze od Jarosława Kaczyńskiego czy schowanego jakby (który to już raz na czas wyborów…?) Antoniego Macierewicza…

Analiza, której najważniejsze fragmenty przytaczam poniżej za „Angorą” (nr 35, 30 sierpnia br.), jest próbą racjonalnej odpowiedzi. Darujmy sobie kwestie gaf, stylu bycia czy szeroko pojętego obciachu: chodzi o sprawy naprawdę poważne. Na warsztat trafiła sama esencja PiSowskiego pomysłu na państwo (a więc – na nas): projekt konstytucji z roku 2010. Cytaty z dokumentu mówią same za siebie. Kto nie dowierza Autorowi, może – jak ja – posprawdzać wszystko u źródła.

Co bardziej spostrzegawczy spytają: dlaczego za „źródło” robi plik wiszący na serwerze historycy.org, zamiast w witrynie PiS? Cóż: gdy o projekcie zaczęło się robić głośno, zupełnym przypadkiem zniknął on ze strony internetowej partii. Sztabowi spece od świetlanej przeszłości zapomnieli jednak, że w Internecie nic nie ginie.

Dziś PiS zapowiada, że nie będzie wracało do jego zapisów. Na pewno nie będzie! Oni zawsze robią dokładnie to, co zapowiadają. Jarosław Kaczyński nie był przecież premierem, gdy jego brat był prezydentem, PiS nie weszło – i to dwukrotnie! – w koalicję z Samoobroną, a Oceania zawsze prowadziła wojnę z Eurazją…

Roman Czubiński

***

(…)

Prezentowany obecnie program PiS-u („3×15”, czyli po 15 mld zł miesięcznie na dzieci, na wyższą kwotę wolną od podatku oraz na obniżenie wieku emerytalnego i VAT-u) to jedynie wabik, który ma przyciągnąć wyborców. Zagłosują, a dopiero potem dowiedzą się, o co naprawdę chodziło. Właśnie dlatego warto o tym pisać, bo projekty te nigdy – zapewne przez skromność – nie były przesadnie eksponowane, a to z nich wyziera prawdziwa myśl ustrojowa Prezesa.

(…)

Zacznijmy od nowości. Projekt 2010 radykalnie przekształca ustrój RP z gabinetowo-parlamentarnego w prezydencki. Wtedy prezydentem był Lech Kaczyński i autorzy tego projektu optymistycznie zakładali, że będzie on ponownie wybrany jesienią 2010 r.

Dziś sytuacja jest klarowna: prezydentem jest Andrzej Duda i PiSowski projekt konstytucji (dalej: PPK) jest wręcz skrojony dla niego, a co najważniejsze – sam Andrzej Duda napomknął o potrzebie uchwalenia nowej konstytucji.

Poinformujmy zatem opinię publiczną, co zawiera ten projekt. Zaczniemy od tego, co będzie mógł uczynić prezydent Andrzej Duda, jeśli w wyborach oddamy dostatecznie dużo głosów na PiS i ewentualnie na ruch Kukiza.

Po pierwsze, w ciągu pierwszych sześciu miesięcy od objęcia urzędu będzie mógł rozwiązać Sejm (art. 94 PPK). Dlaczego? Nie wiadomo, bo taka będzie jego prezydencka wola.

Po drugie, Sejm może sobie wybierać premiera i ministrów, a prezydent wcale nie musi ich powoływać. Wystarczy, że dręczy go „uzasadnione podejrzenie, że nie będą oni przestrzegać prawa (sic!)” (art. 122 PPK).

Po trzecie, jeśli prezydentowi nie spodoba się ustawa przyjęta przez Sejm (np. sześciolatki do szkoły), może sam z siebie zarządzić nad nią referendum i gdy naród ją odrzuci, prezydent może – zgadnijcie państwo co? – oczywiście rozwiązać Sejm (art. 103 PPK).

Po czwarte, odwróćmy sytuację: prezydent, jako dobry pan, postanowił obniżyć wiek emerytalny wszystkim do 60. roku życia. Poddaje ustawę pod referendum i po oczywistym poparciu przez naród kieruje ją do Sejmu. Ustawa jest szkodliwa, więc Sejm ją odrzuca. I już po Sejmie, bo prezydent sięga do art. 105 PPK i Sejm rozwiązuje.

Powie ktoś, że przesadzam – przecież wiążące minimum frekwencji w referendum to aż połowa wyborców. Uprawnienia z pkt 3 i 4 to zatem raczej straszak niż realna groźba. Czyżby? Nie radzę lekceważyć autorów PPK i ich holistycznego podejścia do tematu. Art. 8 PPK obniża ten próg do 30 proc.!

Mogę się także spotkać z zarzutem, że przecież jeśli PiS zdobędzie w wyborach większość (tym bardziej, jeśli będzie to większość konstytucyjna), to Andrzej Duda nie będzie się przecież wadził z Prezesem i korzystał z tych uprawnień. Zgoda, ale nic nie trwa wiecznie. Rządy PiS nie muszą trwać cztery lata. Może dojść do rozpadu koalicji albo wcześniejszych wyborów – i wtedy nowe szaty prezydenta, utkane przez PPK, będą bardzo przydatne.

A poza tym, spójrzmy na te pomysły bez kontekstu politycznego: po ich wprowadzeniu demokratycznie wybrany parlament i rząd zostają ubezwłasnowolnione, bo w każdej chwili mogą zniknąć.

Prezydent ma w PPK jeszcze inne przywileje. Przed Trybunałem Stanu staje tylko za umyślne naruszenie konstytucji (art. 77), podczas gdy np. minister odpowiada za każde naruszenie. Ale i tu jest ciekawostka. Obecna konstytucja zobowiązuje, aby większość członków TS miała kwalifikacje sędziowskie. W PPK tego warunku już nie ma – każdy krewny i znajomy Królika będzie mógł zostać członkiem Trybunału.

Rząd wzięty, Sejm opanowany…

Przejdźmy teraz do drugiej kwestii – co PPK mówi o relacjach rządu i opozycji? Niewiele, ale za to konkretnie. „Gęganie” opozycji będzie mocno ograniczone. Rada Ministrów, wnosząc projekt ustawy, może zabronić wnoszenia poprawek (art. 106). Na wniosek RM prezydent może rządzić dekretami (art. 62). Inicjatywę ustawodawczą będzie miało nie 15 (jak dziś) posłów, ale 36, przy czym liczba posłów ma ulec zmniejszeniu do 360, czyli do wniesienia projektu ustawy klub musiałby liczyć co najmniej 10 proc. ogólnego stanu izby. W obecnych warunkach 10 proc. to 46 posłów, czyli takie partie jak SLD, PSL czy wcześniej Ruch Palikota byłyby pozbawione podstawowego prawa, jakim jest wnoszenie pod debatę własnych propozycji.

A może jakąś szansę dla opozycji będzie stanowił Trybunał Konstytucyjny, który ustawy niebezpieczne dla pluralizmu, świeckości państwa czy demokracji – uchwalane przez PiS – będzie uchylał? Porzućcie wszelką nadzieję – autorzy PPK zamknęli i tę furtkę. Z art. 135 wynika, że wyroki Trybunału będą miały moc obowiązującą nie wtedy, gdy po prostu większość sędziów zakwestionuje zgodność z konstytucją, ale wtedy, gdy większość ta wyniesie cztery piąte składu (!).

Tak więc nawet jeśli 11 sędziów stwierdzi brak zgodności z konstytucją, a tylko czterech będzie przeciwnego zdania – ustawa zostanie uznana za konstytucyjną! Już tylko dla porządku dodajmy, że w myśl art. 128 PPK prezesa i wiceprezesów TK prezydent powołuje, nie prosząc sędziów o przedstawienie kandydatur, jak tego wymaga obecna konstytucja.

Tak więc rząd wzięty, Sejm opanowany, prezydent na posterunku, gotowy do akcji – ale przecież są jeszcze chyba sądy w Warszawie?!

…a sądy pod specjalną kontrolą

Niestety, po wejściu w życie PPK – już nie. Jeśli postulowane przez ekspertów PiS badanie „butnych i aroganckich sędziów” wariografem oraz badanie ich moczu na obecność substancji szkodliwych nie pomoże – wkroczy prezydent i na mocy art. 145 PPK złoży sędziego z urzędu za „niezdolność lub brak woli” rzetelnego wypełniania obowiązków. Te przykre defekty u sędziego wykryje i stwierdzi większością trzech piątych głosów Rada do spraw Sądownictwa, powołana w miejsce obecnej Krajowej Rady Sądownictwa.

I tu niespodzianka (czy aby na pewno niespodzianka?): o ile obecna KRS składa się w trzech czwartych z osób niezależnych od rządu i prezydenta (a więc nieskorych do realizowania poleceń władzy wykonawczej), to we wspomnianej Radzie do spraw Sądownictwa wprost przeciwnie: 80 proc. [błąd; z art. 148 PPK wynika, że 14 na 16 członków, czyli 87,5 proc.! – przyp. RC] członków powołuje prezydent, rząd lub większość parlamentarna, a na dodatek, dla wszelkiej pewności, przewodniczącym Rady jest sam prezydent!

Tak więc, panie i panowie sędziowie, musicie zrozumieć, że nie będziecie już „świętymi krowami”, a dobra i rozumna władza będzie po ojcowsku korygować wasze postępowanie.

Koniec państwa świeckiego

Na koniec zostawiłem to, co oczywiste: PPK rezygnuje z wszelkich zasad świeckiego państwa. Poczynając od nowej preambuły („W imię Boga Wszechmogącego”), przez całkowity zakaz aborcji, liczne rezygnacje z dotychczasowych przepisów gwarantujących wolność sumienia, aż do nowej roty przysięgi składanej przez osoby publiczne obejmujące różne urzędy.

Dziś rota jest świecka, a składający przysięgę może dodać: „Tak mi dopomóż Bóg”. W PPK (art. 83 i 112) rota kończy się słowami „Tak mi dopomóż Bóg”, a składający przysięgę może z nich zrezygnować. Bardzo oryginalnie będzie zatem wyglądać ślubowanie poselskie, gdy marszałek odczytuje rotę, a posłowie kolejno wstają i mówią: „Ślubuję”. Dziś wielu dodaje: „Tak mi dopomóż Bóg”, ale po nowemu ci, którzy nie zechcą akcentu religijnego, będą zmuszeni mówić: „Ślubuję, ale bez ostatniego zdania”!

Groźną cechą PPK jest możliwość zmiany przez odpowiednią większość każdego artykułu konstytucji, czyli dokonania tzw. demokratycznego zamachu na podstawowe prawa obywatelskie. Obecna konstytucja zawiera przepis, że jeśli parlamentarna większość zechce np. wprowadzić do konstytucji możliwość stosowania cenzury lub zakaz strajków, to na żądanie opozycji musi być w tej sprawie zorganizowane referendum. W PPK takiego przepisu nie ma, a tak na marginesie – nie ma również zagwarantowanego prawa do strajku (!).

Czas na podsumowanie

O PPK można by pisać jeszcze długo, ale chyba już wszystko jasne. Ustrój, jaki się z tego projektu wyłania, to wprawdzie jeszcze nie dyktatura, ale na pewno już nie demokracja.

To demokratura. Nie wiemy, czy tego właśnie chce prezydent Duda. Miejmy nadzieję, że wkrótce skonkretyzuje swoje zamiary. Wiemy jednak, czego chce PiS. Dlatego stawka październikowych wyborów jest znacznie większa, niż się wielu rodakom wydaje. Trzeba będzie wybierać między naszą nieidealną, wymagającą poprawy demokracją a autorytarną, znaną z niektórych sąsiednich krajów, demokraturą. Nie zróbmy błędu!

Marek Borowski


Sukinsyństwo

2013/06/22

Propagatorzy pewnej odmiany ateizmu – zwanej raz „jaskiniową”, innym razem „gimnazjalną” czy „pryszczatą”, w każdym razie tandetnej i prymitywnej – uzasadniają czasami swoje tezy w oryginalny sposób. Twierdzą mianowicie, że istnieniu Boga zaprzecza ni mniej, ni więcej, tylko… Biblia. A dokładnie – zawarte w Niej zdanie „Nie ma Boga”. Subtelny zabieg, jakiego się dopuszczają, polega na wycięciu pierwszej połowy zdania.

W całości brzmi ono: „Głupi rzekł w sercu swoim: nie ma Boga” (Psalm 53,2a).

Wolno, rzecz jasna, każdemu wyznawać i głosić poglądy ateistyczne. Sądzę jednak, że wszyscy ludzie uczciwi i myślący – niezależnie od wiary lub jej braku – w jednym przyznają mi rację. W tym mianowicie, że podpieranie owych poglądów w sposób opisany powyżej, łapanie niezbyt bystrych zwolenników „na autorytet”, którego słowa wyrywa się z kontekstu i przekłamuje dokładnie o 180 stopni – to pospolite draństwo.

Lub nawet dosadniej. Jak w tytule.

Nie spodziewam się za to, by rację przyznał mi łódzki radny PiS Piotr Adamczyk. Sam bowiem – o czym świadczy omówiony niżej dokument – lubi autorytetom wycinać to i owo.

Radny PiS zapragnął nazwać jeden z miejskich placów „Skwerem Powstania Warszawskiego”. W uzasadnieniu projektu stosownej uchwały zamieścił następujący fragment:

„Wybitny polski historyk i publicysta Paweł Jasienica w 1949 r. w „Tygodniku Powszechnym” napisał: „Powstanie było wymierzone militarnie przeciw Niemcom, politycznie przeciw Sowietom, demonstracyjnie przeciw Anglosasom„”

Zacytowane przez radnego PiS zdanie było u źródła niewiele dłuższe. Dokładnie o cztery słowa.

Brzmiały one: „…a faktycznie przeciw Polsce„.

Wolno radnemu PiS Adamczykowi wychwalać decyzję dowództwa AK, która doprowadziła do wymordowania setek tysięcy warszawiaków, zniszczenia miasta wraz z bezcennymi dobrami kultury i tym łatwiejszego opanowania Polski przez stalinowską Armię Czerwoną. Nie wolno mu tylko powoływać się przy tym na Jasienicę, cenzurować i przekręcać jego myśli, by wbrew intencji pisarza brzmiały tak, jak radnemu PiS akurat pasuje.

Pozostaje tylko powtórzyć za Jasienicą właśnie, że wikłanie historii w bieżącą politykę oznacza jej prostytuowanie.

Lub nawet dosadniej.

Roman Czubiński


Casus Klewek

2011/06/15

Wiele ciekawych spostrzeżeń można poczynić, obserwując rozwój afery wokół (wciąż jeszcze, oficjalnie, domniemanych) obozów CIA na terytorium Polski.

Trudno, na przykład, nie zadumać się nad łatwością, z jaką wielu publicystów z góry usprawiedliwia torturowanie więźniów owych placówek. Uzasadniając ten proceder koniecznością walki z terroryzmem, dziwnie łatwo zapominają, że w Kiejkutach przetrzymywano ludzi o współpracę z Al-Kaidą jedynie podejrzewanych – a więc takich, którzy równie dobrze mogli być zupełnie niewinni. Z drugiej strony, także amerykanofobi wysnuwają z całej sprawy nieuzasadnione wnioski. Za takie uważam choćby twierdzenia o bezzasadności interwencji przeciw reżimom talibów w Afganistanie i Husajna w Iraku, których to reżimów zbrodniczy charakter nie ulegał przecież wątpliwości.

Chcę jednak zwrócić uwagę na co innego. Ściślej – podchwycić obserwację Cezarego Michalskiego z artykułu w ostatnim numerze „Tygodnika Powszechnego”. Roztrząsając kwestię odpowiedzialności politycznej Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera, którzy – będąc u władzy – mieli zgodzić się na powstanie obozu w Kiejkutach, publicysta pisze m. in.:

O tym, co się dzieje w Kiejkutach, wszyscy wiedzieliśmy lub mogliśmy się domyślać. Pytanie brzmi: dlaczego tak ochoczo w to wdepnęliśmy?

(…) Kiedy Andrzej Lepper w 2002 r., w oparciu o przecieki pochodzące prawdopodobnie od niezadowolonych z faktu „szarogęsienia się Amerykanów” ludzi z naszych służb, próbował prowadzić krucjatę na rzecz wyjaśnienia „obecności talibów w Klewkach” (Klewki leżą 50 km od lotniska Szymany i 50 km od szkoleniowego ośrodka wywiadu w Kiejkutach – jak z tego widać, precyzja Leppera nie była może imponująca, ale nie było to też trafienie kulą w płot), nikt nie rozpoczął żadnego poważnego „dziennikarskiego śledztwa”. Przeciwnie: wszyscy używaliśmy sobie – my, ludzie mediów – na tym Lepperze i na jego Klewkach do woli. A jako że sami świetnie się bawiliśmy, udało nam się wytworzyć atmosferę kompletnego już rozluźnienia u tych, którzy nas czytali.

(Syndrom Klewek i cena polityki, „TP” nr 24 (3231), 8 VI 2011 r., s. 8-9) [podkr. moje – RC]

Przyczyn tego zaniechania autor artykułu w „TP” upatruje w panującym wówczas (nie tylko w Polsce) przyzwoleniu na „udział w brudnej wojnie, ze wszystkimi tego brudnymi konsekwencjami”. Wyjaśnienie niepozbawione racji, a jednak… Nie umiem wyobrazić sobie podobnej reakcji ludzi mediów, gdyby tę samą informację ujawnił (to czysta fantastyka) np. prof. Władysław Bartoszewski lub inna osoba ciesząca się powszechnym autorytetem. Ważną, jeśli nie kluczową rolę odegrała zatem – jak sądzę – wiarygodność informatora.

Znana bajka opowiada o pastuchu, który dla zabawy stawiał całą wioskę na nogi wołaniem, że pasione przez niego stado zaatakowały wilki. Raz, drugi i trzeci mieszkańcy dali się nabrać. Potem przestali reagować na wszczynane przez wyrostka fałszywe alarmy. Nikt nie pospieszył na pomoc także wtedy, gdy nastąpił prawdziwy atak. Owce zostały zagryzione co do jednej.

Większa część winy leżała, oczywiście, po stronie bezmyślnego krzykacza. Ale czy lekkomyślnym brakiem czujności nie zawiniła i reszta społeczności? I czy sami nie przyjmujemy częstokroć podobnej postawy? Czy nie ulegamy pokusie automatycznego odrzucania każdego twierdzenia osób uważanych – najczęściej słusznie – za oszołomów, demagogów, szkodników? Czy w ten sposób, o paradoksie, nie oddajemy „w ręce swego przeciwnika steru kursu wiodącego nas ku porażce”? Owszem, większa część winy jest po ich stronie. Ale to nie powinno zwalniać nas z obowiązku samodzielnego myślenia. Zwłaszcza, że na zagryzionych owcach możemy stracić wszyscy.

Myślę, że warto czasem się nad tym zastanowić.

A jeśli (na przykład) polityka obecnych władz Rosji rzeczywiście zagraża naszym interesom?

A jeśli naprawdę zagraża im Ruch Autonomii Śląska?

A jeśli przekształcanie szpitali w spółki istotnie nie jest dobrym rozwiązaniem?

A jeśli…?

Roman Czubiński


Odcinek specjalny II. Rosiewicz – Prawdy nam potrzeba

2010/06/17

Andrzej Rosiewicz pięknie śpiewał o prawdzie w roku 1981. Co po dojściu do władzy zrobiła z tymi hasłami popierana przezeń partia? O tym powiedzą odnośniki

Andrzej Rosiewicz - Chcemy prawdy

Prawdy, prawdy po trzykroć, prawdy jako chleba,
Oto hasło na dzisiaj, tego nam potrzeba!
Niech słowo znaczy – słowo, a nie hasło puste,
I nie prawda odbita w szybie krzywych luster!

Prawda pełna i czysta, prawda z rodowodu,
A nie prawda tworzona przez mędrców ze Wschodu!
I niech prawdy najczystszej nikt się nie odważy
Oddać w ręce sprzedawców, kupców, badylarzy,
Szewców kłamstwa, kowali niegodnych litości,
Cenzorów, rewizorów – rycerzy ciemności…

Niech nie zbraknie tej prawdy w POP, w powiecie,
W Urzędzie Wojewódzkim, w Centralkomitecie,
A kto zechce tę prawdę razem z kłamstwem dzielić,
To miejcie go w opiece, Niebiescy Anieli…

Kłamstwu trzeba się godnie przeciwstawić siłą
I jak tylko ktoś skłamie – to od razu w ryło
Trzaskać, aż popamięta, trzaskać aż od rana,
Tak, aż mu pójdzie w pięty, metodą Urbana…

Prawdy, prawdy jako chleba!
Prawdy – tego nam potrzeba!
Prawo – a nie hasło puste!
Prawdy – w szybie krzywych luster!

Prawdy – rano i z wieczora!
Prawdy – o dziś i o wczoraj!
Taka jest wola ludu, powszechne wołanie,
A wola ludu święta – i niech tak się stanie!

Alleluja!


Łapaj złodzieja!

2009/08/13

Wiadomość po paru dniach nieco już trąci myszką, ale przecież i tak nie chodzi tu o newsa z ostatniej chwili, lecz o komentarz.

Po raz kolejny wypływa na powierzchnię sprawa morderstwa komendanta głównego policji gen. Marka Papały. Pojawił się ponoć nowy trop: przesłuchany kilka miesięcy temu trójmiejski gangster „Zachar” miał wskazać jako zleceniodawcę powiązanego z narkobiznesem emerytowanego esbeka. „Zachar” niestety nic więcej już prokuratorom nie powie, 14 lipca br. został bowiem zastrzelony, dzieląc tym samym los wielu innych świadków w tej sprawie; wiarygodność jego wcześniejszych zeznań uległa jednak przez to niejakiemu wzmocnieniu. O ex-esbeku można zaś z całą pewnością powiedzieć jedno: nie jest on Edwardem Mazurem.

W swoim sobotnim wydaniu dziennik „Polska” poświęcił temu faktowi zarezerwowany dla wyjątkowo gorących tematów felieton redakcyjny i niemal całostronicowy artykuł w środku numeru. „Zabójców Papały nigdy nie poznamy” – ubolewa red. Mariusz Staniszewski i wskazuje, że sposób, w jaki już od pierwszych chwil po zabójstwie prowadzono śledztwo, nie mógł przynieść innych efektów. Na dalszych stronach Leszek Szymowski rozwija opis przebiegu dochodzenia oraz długą listę osób, dla których chęć podzielenia się z organami ścigania wiedzą na temat zabójstwa generała okazała się przepustką na tamten świat. Obaj zgodnie wytykają śledczym karygodne błędy w procesie dochodzeniowym, zaniedbanie sprawdzenia wielu prawdopodobnych hipotez, a brnięcia w te już na pierwszy rzut oka fałszywe. Przy czym do tych ostatnich obaj – jeden milcząco, drugi wprost – zaliczają forsowaną przez prokuraturę wersję o zleceniu zabójstwa komendanta przez polonijnego biznesmena Edwarda Mazura.

To dobrze, że już nie tylko „Przegląd„, ale i prawicolubna „Polska” przejrzała na oczy i przestała uznawać mocno naciąganą hipotezę z Mazurem w roli głównej za jedynie słuszną. To dobrze, że zaczęto w końcu stawiać pytania o przyczynę tak skandalicznej indolencji wymiaru sprawiedliwości. Ale czegoś mimo wszystko w obu artykułach brakuje. Słusznie piętnując kompromitujące działania prokuratury, obaj autorzy zatrzymali się w pół drogi. Zupełnie jakby się umówili, żeby nazwiska polityka najbardziej odpowiedzialnego za forsowanie tego fałszywego tropu nie wymieniać ani razu.

Pisałem już kiedyś, że Zbigniew Ziobro – bo o nim to mowa – zaskakująco późno utracił pozycję pieszczocha mediów. Ale wbrew temu, co wtedy napisałem, okazało się, że taryfa ulgowa dla niego wciąż obowiązuje. Dziennikarze „Polski” wydają się zupełnie nie pamiętać o tym, że Ziobro jako minister sprawiedliwości chwalił się mediom swoimi staraniami o ekstradycję Mazura, ile się tylko dało, czyniąc z tego jeden z filarów swojej popularności. Ani o tym, że to media właśnie ochoczo wbijały Polakom do głów winę Mazura jako fakt absolutnie pewny. Jak wytłumaczyć tę zdumiewającą amnezję? Czy w grę wchodzi tu jedynie jakże ludzka niechęć do ujawniania własnych błędów, czy może chęć osłonięcia byłego pupilka? Pupilek jest wszak jeszcze młody, kto wie, jakie szczyty w życiu osiągnie…

Ciekawe – nawiasem mówiąc – ile jeszcze takich „faktów”, równie mocno uzasadnionych, funkcjonuje w społecznej świadomości jako niepodważalne dogmaty? Jestem w tej mierze optymistą – stąd nowa podkategoria…

Myśl przewodnia felietonu red. Staniszewskiego brzmi następująco: zacieranie śladów w sprawie gen. Papały to robota wpływowych osobistości „innego świata”. Świat ów, działający obok oficjalnych struktur słabego państwa, kontroluje znaczną część życia gospodarczego i społecznego; należy się domyślać, że także i wymiaru sprawiedliwości. W świecie tym nie obowiązuje prawo, a znani wszystkim z telewizji politycy zasiadają w tajnej „loży” z biznesmenami oraz „starymi i nowymi” służbami specjalnymi. Razem rozgrywają kolejne przestępcze partie, posługując się gangsterami jako pionkami. Jeśli odrzucić nazewnictwo rodem ze spiskowej teorii dziejów, wizja ta wyda się bardzo prawdopodobna. Z dotychczasowego przebiegu śledztwa jasno przecież wynika, że nad ukrywaniem prawdy czuwa ktoś o bardzo dużych wpływach.

Nie sposób w związku z tym powstrzymać się od bardzo istotnego, a niezadanego dotąd pytania. Komu – zasiadającym w „loży” politykom, biznesmenom, starym służbom czy nowym służbom – dał się wykorzystać, będąc ministrem sprawiedliwości, Zbigniew Ziobro? Bo o świadome działanie na ich zlecenie przecież go nie posądzam; co to, to nie…

Roman Czubiński


Jedna dobra, trzy złe

2008/10/01

News lekko nieświeży, ale uznałem, że warto wziąć go na warsztat. Jak podał kilka dni temu Onet:

Anna Jarucka nie dostanie 50 tys. zł zadośćuczynienia od MSZ za rzekomy mobbing – orzekł już prawomocnie Sąd Okręgowy w Warszawie.

Nie wszyscy zapewne wiedzą, o kim mowa, więc przypomnę: krótka i burzliwa kariera pani Anny w mediach miała miejsce w gorących letnich miesiącach roku 2005. Gorących nie tylko z powodu pory roku, ale przede wszystkim – toczącej się kampanii prezydenckiej. W sondażach zdecydowanie prowadził kandydat SLD Włodzimierz Cimoszewicz, bijąc na głowę i Kaczyńskiego, i Tuska. Wykształcony, obyty, mający na koncie wiele sukcesów, a na dodatek cieszący się nieposzlakowaną opinią. I wtedy… znikąd pojawiła się pani Jarucka. To znaczy – zasadniczo nie znikąd, tylko zza pleców posła Miodowicza zbliżonego do sztabu Donalda Tuska, ale kto by się takimi detalami przejmował. Jako była podwładna Cimoszewicza miała o swoim byłym szefie sporo ciekawego do powiedzenia: wysuwane przez nią oskarżenia (mobbing, sfałszowanie oświadczenia majątkowego), podchwycone ochoczo przez media, skłoniły wyborców do opuszczenia lewicowego kandydata, a jego samego do rezygnacji ze startu w wyborach.

Dziś, trzy lata od tamtych wydarzeń, coraz bardziej jasne staje się, że cała afera śmierdziała prowokacją na kilometr. Wobec Jaruckiej trwa postępowanie karne, w którym lista zarzutów obejmuje podrabianie dokumentów (tych, które miały być „dowodami” przeciw Cimoszewiczowi), nielegalne przetrzymywanie w domu ministerialnych depesz oraz składanie fałszywych zeznań. Szanse na skazujący wyrok są duże, można zatem – parafrazując klasyka – powiedzieć, że „ta pani już nigdy nikomu świni nie podłoży„. I to jest ta dobra wiadomość z tytułu.

Jakie są te złe? Po pierwsze, w postępowaniu sądowym przyjęto niezrozumiałą strategię zajmowania się małpą, a nie kataryniarzem. Teza, że Jarucka działała sama, jest tyleż dla wielu wygodna, co trudna do obronienia. Zbyt wiele środowisk odniosło korzyści z faktu utrącenia Cimoszewicza. A już partie, których członkowie zasiadali w niesławnej komisji orlenowskiej (w tym wspomniany poseł Miodowicz), były pierwszymi na ich liście. Więcej informacji chociażby tutaj.

Po drugie, nie ma co liczyć, że do błędu przyzna się którykolwiek z dziennikarzy, którym cała prowokacja zawdzięcza swój rozgłos i oddźwięk społeczny. Lato 2005 było apogeum „sezonu na lewicę”, panującego w mediach co najmniej od początku roku poprzedniego. Wystarczyło, że rano któryś z brukowców zamieścił na okładce tytuł „CZY POSEŁ X (z SLD, rzecz jasna) WZIĄŁ ŁAPÓWKĘ?„, a wieczorem tego samego dnia cała Polska już dowiadywała się z telewizji, ŻE ją wziął, i to w kwocie dwukrotnie większej, niż podał brukowiec. Nie inaczej było z Jarucką, a szczytem gorliwości wykazał się w owej nagonce publicysta „Przekroju”, który relacjonując konferencję Cimoszewicza – na której kandydat przedstawił niezbite dowody, że Jarucka kłamie – stwierdził, że świadczą one o jego winie, bo… „gdyby był w porządku, to by tych dowodów nie gromadził„.

Po trzecie, ostateczny cel prowokacji nie został osiągnięty. Ale niedoszły „prezydent Tusk” przegrał nie dlatego, że jego sztab stosował brudne zagrania wobec konkurentów – lecz dlatego, że on sam padł ofiarą takiego zagrania. Sprawa „dziadka w Wehrmachcie”, wyciągniętego Tuskowi przez Jacka Kurskiego, jest na tyle znana, że opisywać jej chyba nie trzeba. Media zjechały Kurskiego za kłamstwo – i słusznie; w ramach kary został on też wyrzucony z PiS (no, na miesiąc, ale zawsze). Myślicie, że Miodowiczowi spadł z głowy choćby jeden włos? Hi, hi. Dobry żart.

Napisał: Roman


Ziobro prawda

2008/08/28

-Moim zdaniem, panie prezesie, nie ma takiego wielkiego spryciarza, który by nie znalazł większego, co go nabije w butelkę.

Dyzma roześmiał się szczerze. Sam siebie uważał właśnie za takiego spryciarza.

T. Dołęga – Mostowicz, Kariera Nikodema Dyzmy

Stało się. Krakowski sąd kilka dni temu nakazał Zbigniewowi Ziobrze przeproszenie kardiochirurga Mirosława Garlickiego za naruszenie jego czci. Nie wszyscy pamiętają początek całej afery, więc przypomnę: w lutym ub. roku lekarz został zatrzymany pod bardzo poważnymi zarzutami, obejmującymi m. in. korupcję, mobbing oraz zabójstwo pacjenta. To ostatnie podejrzenie Ziobro uznał za pewnik, ogłaszając na zwołanej przez siebie konferencji prasowej: „(…) już nikt nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie„. Nie przedstawił przy tym, rzecz jasna, ani jednego dowodu na poparcie swojego oskarżenia. W maju br. prokuratura po zbadaniu sprawy orzekła, że żadnego zabójstwa nie było, i sprawę umorzyła. Tyle fakty.

Swoją wypowiedzią Ziobro złamał zasadę domniemania niewinności – podstawę systemu prawnego we wszystkich cywilizowanych państwach. Złamał ją celowo – chyba, że założymy, że jej nie znał, co jest mało prawdopodobne, mimo że przyszły minister na studiach ani w życiu zawodowym orłem raczej nie był. Korzyści wypływające dla Ziobry z takiego zachowania łatwo zauważyć: ugruntowanie wizerunku „szeryfa”, dzielnie walczącego ze złem; uderzenie w środowisko lekarzy, których postulaty płacowe dla każdej władzy były i są solą w oku; no i poparcie dla PiS też się trochę podreperowało żerowaniem na niskich instynktach.

Wyrok krakowskiego sądu pokazał, że „szeryf” mylił się, licząc na własną bezkarność. Oczywiście nie mamy co popadać w hurraoptymizm: Ziobro może jeszcze złożyć apelację (już zapowiedział, że to zrobi), a gdy i ta nie wypadnie po jego myśli – wzorem swego partyjnego lidera po prostu zignorować wyrok (tego jeszcze nie zapowiedział). Mamy jednak dowód, że żyjemy w państwie prawa, a sprawiedliwość, chociaż nierychliwa, dosięga czasami nawet byłego ministra.

Nie jest to bynajmniej ostatni czekający Ziobrę proces. Ale zostawmy już na boku jego perypetie z Temidą. Gdy poszukamy dziś wypowiedzi na jego temat w jakiejkolwiek gazecie, która nie jest „Naszym Dziennikiem” lub „Wprost”, uderzy nas w oczy obraz kogoś pomiędzy Robespierre’m a niespełnionym zawistnikiem, wykorzystującym władzę do zemsty na zdolniejszych kolegach z korporacji prawniczych. Ciśnie się pytanie: jakim cudem zdołał mimo tak wielkiej niechęci mediów zajść tak wysoko, że zaczęto widzieć w nim kandydata na prezydenta? Przypomnijmy sobie początki jego kariery.

Otóż myliłby się, kto sądziłby, że Ziobro zawsze był dla mediów „czarną maskotką”. Gdy w 2003 zdobywał szlify w komisji śledczej ds. afery Rywina, był wręcz ich pupilkiem! Niemal wszyscy publicyści rozpływali się w cielęcym zachwycie nad młodym wilczkiem, który tak pięknie gryzł Czerwonych. Takimi detalami, jak styl działalności Ziobry (rozwlekanie przesłuchań, celowe wyprowadzanie rozmówcy z równowagi…) nikt się wtedy nie przejmował. Dopiero po przejęciu władzy przez PiS wilczek pokazał, co naprawdę potrafi. A potrafił szarpać nie tylko znienawidzonych „komuchów”… Trzeba było wielkiej kompromitacji przy próbie ekstradycji Mazura, wielu nielegalnych nacisków na prokuraturę i oskarżeń równie uzasadnionych, jak to z I akapitu, aby cielęta zrozumiały, że zachwyt nad wilczkiem źle się może dla nich skończyć. Lepiej późno, niż wcale.

Jak widać: „nie ma takiego wielkiego spryciarza…

Napisał: Roman