Jerzy Górski (ur. 1954) – sportowiec, były przestępca, zwycięzca morderczych zawodów triathlonowych Iron Man, narkoman, który pokonał nałóg. O takich życiorysach mówi się często: „gotowy scenariusz na film”. Albo na chałę – żałosną, nawet jeśli opartą na faktach. Jak jest w tym przypadku?
W mojej ocenie twórcy zdecydowanie stanęli na wysokości zadania. Dość długi (blisko dwugodzinny) obraz – choć jest raczej „opowieścią na motywach” rzeczywistych wydarzeń, niż ścisłą biografią – sugestywnie i wiarygodnie przedstawia drogę Górskiego od upodlenia przez uzdrowienie do życiowego szczytu.
Unika przy tym fałszywych uproszczeń. Nie zabrakło, na przykład, zaznaczenia kontrowersji związanych ze słynnymi MONARowskimi metodami terapii: rygory, które w przypadku Jurka okazały się skuteczne, jedną z postaci epizodycznych pchnęły do samobójstwa. Wątek rodzinnego domu Górskiego, choć potraktowany oszczędnie, daje wyobrażenie zarówno o przekleństwie, jak i błogosławieństwie – obydwu wynikających z wychowania, które otrzymał. Niejednoznacznie przedstawiono też motyw miłości: ta potraktowana odpowiedzialnie przyniosła wspaniałe owoce – tymczasem wcześniejsza, bezkrytyczna i nieprzepuszczona przez rozum, doprowadziła do zguby pierwszą dziewczynę głównego bohatera, omal nie czyniąc tego z nim samym oraz ich córką.
Górski ze wszystkiego wyszedł jednak zwycięsko. Niemal powstał z grobu, co dobitnie pokazuje wstrząsająca scena na pogrzebie kumpla. Jak?
Ludzie wierzący (jak sam bohater) powiedzą, że dzięki pomocy Bożej. „To dowód ogromnej siły ludzkiego charakteru, umysłu i woli” – odpowiedzą ludzie niewierzący. Ja spytam: a dlaczego uznawać, że oba wyjaśnienia się wykluczają?
Krytyka przyjęła film niejednogłośnie. Obok pochwał i nagród pojawiają się zarzuty „hollywoodzkości”, spłycenia postaci czy braków w scenografii. Nie zamierzam się z nimi spierać. Mam też jednak własne racje: wolę historie motywujące, podnoszące widza na duchu, zakończone szczęśliwie nawet kosztem ich wartości artystycznej. Nie wiem, czy świadczy to o dobrym guście, i w gruncie rzeczy mało się tym przejmuję.
Ważny dla mnie jest jednak jeszcze jeden aspekt. Twórcy filmu zabrali – być może nieświadomie – głos w dyskusji o tym, czym właściwie była PRL. „Najlepszy” nie jest dla niej laurką, jednak doprawdy w żadnym momencie nie przypomina też opowieści z życia obozu koncentracyjnego.
Lata 1978-1990, w których toczy się akcja, aż kipią od doniosłych wydarzeń historycznych. Wybór Jana Pawła II, strajki lipca i sierpnia 1980 r., karnawał „Solidarności”, stan wojenny, Okrągły Stół, rozpad bloku wschodniego, wybory – wolne najpierw częściowo, potem już całkowicie… Mimo że coraz mniej, jako zbiorowość (zwłaszcza jej młodsza część), o tych faktach wiemy, coraz mocniej dajemy upust związanym z nimi emocjom. (No, może „mimo że” nie jest tu najlepszym spójnikiem.)
Twórcy filmu tymczasem pokazują ówczesną Polskę jako miejsce, w którym życie codzienne toczy się… mniej więcej normalnie. Przypominają, że mnóstwa bardzo ważnych wydarzeń i procesów po prostu nie da się wepchnąć w schemat walki Złego Zomowca z Pałą przeciw Dobremu Związkowcowi z Gałązką Oliwną. W świecie „Najlepszego” skakanie po radiowozach i lżenie milicji nie daje patentu na słuszność, a popadający w konflikt z ówczesną władzą nie stają poprzez sam ten fakt po jasnej stronie.
Z drugiej strony – także milicjant nie jest automatycznie bestią w mundurze. Funkcjonariusze MO w osobie ojca Grażyny są przedstawieni jako zwyczajni ludzie – z lepszym lub gorszym skutkiem wykonujący obowiązki, zatroskani o byt rodziny, doświadczający osobistych tragedii. Świat „Najlepszego” to wreszcie świat, w którym Polacy – lekarze, terapeuci (świetnie zagrane postaci Marka Kotańskiego i jego współpracowników), działacze społeczni, a i sami milicjanci – mogą w granicach wyznaczonych przez autorytarny system robić mnóstwo dobrego. Oczywiście raczej mimo owego systemu, niż dzięki niemu.
„Najlepszy” jest więc wartościową opowieścią o nadrabianiu straconego czasu, wznoszeniu się ponad własne klęski i spełnianiu marzeń. A już niezależnie od całego, tak streszczonego przesłania… zwyczajnie wciąga. Może też zachęcić niejednego do lektury wspomnień głównego bohatera, które ukazały się niedawno w formie książkowej pod tym samym tytułem.
Roman Czubiński