News lekko nieświeży, ale uznałem, że warto wziąć go na warsztat. Jak podał kilka dni temu Onet:
Anna Jarucka nie dostanie 50 tys. zł zadośćuczynienia od MSZ za rzekomy mobbing – orzekł już prawomocnie Sąd Okręgowy w Warszawie.
Nie wszyscy zapewne wiedzą, o kim mowa, więc przypomnę: krótka i burzliwa kariera pani Anny w mediach miała miejsce w gorących letnich miesiącach roku 2005. Gorących nie tylko z powodu pory roku, ale przede wszystkim – toczącej się kampanii prezydenckiej. W sondażach zdecydowanie prowadził kandydat SLD Włodzimierz Cimoszewicz, bijąc na głowę i Kaczyńskiego, i Tuska. Wykształcony, obyty, mający na koncie wiele sukcesów, a na dodatek cieszący się nieposzlakowaną opinią. I wtedy… znikąd pojawiła się pani Jarucka. To znaczy – zasadniczo nie znikąd, tylko zza pleców posła Miodowicza zbliżonego do sztabu Donalda Tuska, ale kto by się takimi detalami przejmował. Jako była podwładna Cimoszewicza miała o swoim byłym szefie sporo ciekawego do powiedzenia: wysuwane przez nią oskarżenia (mobbing, sfałszowanie oświadczenia majątkowego), podchwycone ochoczo przez media, skłoniły wyborców do opuszczenia lewicowego kandydata, a jego samego do rezygnacji ze startu w wyborach.
Dziś, trzy lata od tamtych wydarzeń, coraz bardziej jasne staje się, że cała afera śmierdziała prowokacją na kilometr. Wobec Jaruckiej trwa postępowanie karne, w którym lista zarzutów obejmuje podrabianie dokumentów (tych, które miały być „dowodami” przeciw Cimoszewiczowi), nielegalne przetrzymywanie w domu ministerialnych depesz oraz składanie fałszywych zeznań. Szanse na skazujący wyrok są duże, można zatem – parafrazując klasyka – powiedzieć, że „ta pani już nigdy nikomu świni nie podłoży„. I to jest ta dobra wiadomość z tytułu.
Jakie są te złe? Po pierwsze, w postępowaniu sądowym przyjęto niezrozumiałą strategię zajmowania się małpą, a nie kataryniarzem. Teza, że Jarucka działała sama, jest tyleż dla wielu wygodna, co trudna do obronienia. Zbyt wiele środowisk odniosło korzyści z faktu utrącenia Cimoszewicza. A już partie, których członkowie zasiadali w niesławnej komisji orlenowskiej (w tym wspomniany poseł Miodowicz), były pierwszymi na ich liście. Więcej informacji chociażby tutaj.
Po drugie, nie ma co liczyć, że do błędu przyzna się którykolwiek z dziennikarzy, którym cała prowokacja zawdzięcza swój rozgłos i oddźwięk społeczny. Lato 2005 było apogeum „sezonu na lewicę”, panującego w mediach co najmniej od początku roku poprzedniego. Wystarczyło, że rano któryś z brukowców zamieścił na okładce tytuł „CZY POSEŁ X (z SLD, rzecz jasna) WZIĄŁ ŁAPÓWKĘ?„, a wieczorem tego samego dnia cała Polska już dowiadywała się z telewizji, ŻE ją wziął, i to w kwocie dwukrotnie większej, niż podał brukowiec. Nie inaczej było z Jarucką, a szczytem gorliwości wykazał się w owej nagonce publicysta „Przekroju”, który relacjonując konferencję Cimoszewicza – na której kandydat przedstawił niezbite dowody, że Jarucka kłamie – stwierdził, że świadczą one o jego winie, bo… „gdyby był w porządku, to by tych dowodów nie gromadził„.
Po trzecie, ostateczny cel prowokacji nie został osiągnięty. Ale niedoszły „prezydent Tusk” przegrał nie dlatego, że jego sztab stosował brudne zagrania wobec konkurentów – lecz dlatego, że on sam padł ofiarą takiego zagrania. Sprawa „dziadka w Wehrmachcie”, wyciągniętego Tuskowi przez Jacka Kurskiego, jest na tyle znana, że opisywać jej chyba nie trzeba. Media zjechały Kurskiego za kłamstwo – i słusznie; w ramach kary został on też wyrzucony z PiS (no, na miesiąc, ale zawsze). Myślicie, że Miodowiczowi spadł z głowy choćby jeden włos? Hi, hi. Dobry żart.
Napisał: Roman